Dziś książka, którą przeczytałam dosłownie w godzinę. Książka, której się bałam. Leżała na półce i leżała. Mówiłam sobie, że to nie jest dobry moment, mam tyle emocji, myśli, stresu, napięcia, że nie powinnam dokładać sobie jeszcze trudnej lektury. A gdy już ją przeczytałam, niemal za jednym razem – łzy płynęły jak szalone, mocząc kartki, koszulę, rozpuszczone w końcu włosy.
Znikamy powoli.
Uwielbiałam swoje włosy. Długie, lekko skręcone, ich piękny naturalny kolor. Konieczność skrócenia ich do ramion, gdy wypadały przez chorobę dosłownie garściami, a słabe ręce nie dawały już rady z pielęgnacją – tłumaczyłam to innym z uśmiechem. Mówiłam, że to ten moment, gdy wyciągnę prostownicę, gdy będzie można mnie spotkać bez koczka. A wewnątrz… krzyczałam.
Przeczytanie tej książki uświadomiło mi, jak wielka jest przepaść pomiędzy tym, co czujemy – a tym, co widzą i przyjmują inni. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, gdzie przebiega ta granica „powinnam”. Bo przecież od długiego już czasu – mówię sobie, że czegoś nie powinnam.
Gdy moje dziecko płakało wręcz całodobowo – na rękach, w wózku, w łóżeczku, wszędzie – myślałam, że tak mi się po prostu trafiło. Później powiedziano mi o high need baby i tak przylgnęło. Chodziłam godzinami, dziesiątki tysięcy kroków dziennie. Tylko wtedy tego płaczu nie było. Opowiadałam. Mówiłam. Pokazywałam. Dopóki chodziłam i mówiłam – jakoś to było. Rozszerzanie diety też nam nie wychodziło. Próbowałam, nie poddawałam się, czytałam, pytałam. Często słyszałam, że za mało się staram. A ja myślałam wciąż o tym, co zrobić, aby coś zostało zjedzone.
Gdy moje dziecko nie mówiło – byłam przerażona. Wiedziałam, czułam, że to już. Czytałam. Pytałam. Szukałam. Robiłam wszystko, jak należy. Wtedy też padła diagnoza SI, terapia, neurologopeda. A i tak słyszałam, że pewnie bajki puszczam, podczas gdy nawet telewizora w domu nie miałam, a w zamian całe dnie chodziłam i opowiadałam. Nigdy wcześniej i nigdy później w dorosłym życiu, nie ważyłam tak mało jak wtedy. Całe dnie chodziłam, dojadałam te kolorowe posiłki nietknięte, prawie nie spałam – bo wciąż nocne pobudki i krzyk.
Gdy moje dziecko zaczęło mówić – chciałam wykrzyczeć to światu, byłam dumna, czułam ulgę, spełnienie, wzruszenie, wszystko. Wtedy też zaczęłam być ignorowana. Na każdą moją wątpliwość słyszałam, że przecież to dziecko, tak się zdarza. Albo wręcz przeciwnie: przesadzam, rozpieszczam, pozwalam. Nie wiedziałam już w końcu, czy przesadzam, czy też może jednak jestem winna.
Gdy okazało się, że moje dziecko jest w spektrum autyzmu, później pojawiła się epilepsja, jeszcze później inne diagnozy – z każdą kolejną rozpadałam się na milion drobnych kawałków. Z każdą kolejną mówiłam sobie, że to z całą pewnością już koniec, limit wyczerpany. Uwierz mi, te limity bywają zaskakująco elastyczne. Dziś czekamy na wyniki badań, które znów mogą zmienić nasze życie. Pewnie to nie ostatni raz.
Nie wiem, czy znikam.
Wiem, że ta książka niesamowicie mnie otworzyła, jakby na nowo. Czytałam o emocjach innych matek, w innych sytuacjach, znajdowałam we fragmentach siebie. Czułam kojący spokój, że ktoś to wypowiedział. Na co dzień żyję z dobierania słów, a gdy mowa o mnie – wciąż mi ich brakuje. Pisząc ten artykuł, równolegle z kimś rozmawiam, właśnie o tym, co czuję i myślę po lekturze.
W tej rozmowie, napisałam przed chwilą: znów nie wiem, czy powinnam, ale czuję też, że gdzieś po drodze straciłam tą dawną siebie w pisaniu tutaj, im więcej osób czyta – tym bardziej myślę „nie powinnam”. Oczywiście, padło pytanie, dlaczego tak uważam, dlaczego nie powinnam. I wiesz, co jest w tym wszystkim najciekawsze? Że ja doskonale to wiem. Ale pozwalam sobie kurczowo się tego trzymać.
Nie powinnam – bo ktoś ma gorzej, wstyd się skarżyć.
Nie powinnam – bo przeczyta to ktoś znajomy i inaczej na mnie spojrzy.
Nie powinnam – bo przecież mam dobre życie, wymagające ale dobre.
Nie powinnam – bo nikt nie chce tego wiedzieć.
Najważniejsze w tym wszystkim jest chyba to, że to nie moje myśli, nie moje zdanie. Gdzieś pod płaszczykiem tych wszystkich „nie powinnam”, chciałabym powiedzieć sobie, Tobie, światu: chcę. Chcę to powiedzieć. Chcę, aby mnie usłyszano.
Nie chciałabym zniknąć.
Każdego dnia słyszę od swoich dzieci tak wiele słów. Najchętniej zapisałabym każde. Dzisiaj przy kolacji, świeżo umyte i wysuszone loczki Szefowej – nieubłaganie zbliżały się do pomidora na widelcu. Zdjęłam swoją klamrę, zdobioną perełkami i spięłam szybko słodką czuprynkę. Spojrzała na mnie pytająco, wytłumaczyłam jej, że teraz ma moją spinkę, na chwilę, aby włoski pozostały czyste. Dobrze mamo, będę teraz księżniczką. Jak ty.
Moja codzienność w roli matki? Prawdziwy rollercoaster emocji. Obok tak wzruszających i uroczych momentów – są też te, gdy stoję z boku, aż meltdown minie. Są też te, gdy jedno wymaga uwagi tu i teraz, drugie wymaga uwagi tu i teraz, a ja chcę dać ją im obojgu, właśnie tu i teraz. Są też takie, gdy siedzi przede mną jakiś człowiek i mówi mi, z jakimi problemami w roli rodzica – przyjdzie nam się jeszcze zmierzyć.
Trudno się mówi komuś, że obawiam się podróży samochodem z własnym dzieckiem – bo nigdy nie wiem, kiedy nastąpi meltdown, kiedy się wyłączy, kiedy przestanie współpracować i zacznie się toczyć kula śnieżna, prowadząca do jednego, kiedy będę musiała zjechać na bok. Trudno się mówi komuś, że wakacje są trudnym czasem, bardzo trudnym, gdy brak rutyny, zajęć – sprawia, że jestem calutki dzień na najwyższych obrotach, aby wycisnąć maksimum zaangażowania, wsparcia, obecności. Trudno się mówi komuś, że czasami u nas jest tak głośno, tak trudno, że idę pisać do samochodu pod domem.
Tak, jeśli obserwujesz mnie na Instagramie – widzisz to. Ulubiony kubek kawy. Laptop. Dźwignia biegów i hamulec ręczny. Uwielbiam ten samochód. Nie mogłam się na niego zdecydować, miałam milion wątpliwości. Nie pokochałam go od pierwszej jazdy, pokochałam od pierwszego artykułu tutaj. To mój azyl dziś. Siadam tutaj dopiero, gdy okoliczności nie pozwalają na nic innego.
Marzę o tym, że kiedyś azylem będzie gabinet z dużym oknem, wygodnym fotelem. Dziś wystarczy mi to, co mam. Naprawdę. Wystarczy mi ten czas: ja, cisza, pisanie, kawa, zerkanie w lusterka na ludzi z osiedla, którzy żyją swoim życiem.
Mimo wszystko jednak – trudno się o tym wszystkim mówi.
Najważniejsza myśl po przeczytaniu tej książki? Wszystkie te historie tam przeczytane, moja historia napisana wyżej, Twoja historia, Twojej siostry i sąsiadki – nie są jakieś szczególne, nie trzeba ich długo szukać. One są. Tuż obok. Dzieją się obok nas. Najczęściej w ciszy. Nierzadko z opuszczoną głową.
Nie powiem, że chciałabym wręczać tą książkę każdej matce – bo chyba nie. Myślę, że w jej przypadku – same musimy po nią sięgnąć. Spójrz tylko – minęło kilka tygodni, od kiedy ją dostałam i zebrałam się na odwagę, aby przeczytać. Leżała wciąż w zasięgu wzroku, na stercie modowych magazynów i czekała.
Wierzę, że Twój czas również nadejdzie.
Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem Znak
Katarzyna
To prawda, że każda matka ma swoją historię do opowiedzenia, pełną wyzwań i radości. Dzielenie się tymi uczuciami jest ważne.