Cześć, poznaj moją towarzyszkę!

Zdarza nam się żyć tak skrajnie intensywnie, pozwalając by pęd życia nas pochłonął, że niemal zapominamy o najważniejszym: my nie musimy być cały czas zajęci. Naprawdę. Nie musimy. Nie musimy wciąż zerkać w telefon. Jeśli ktoś napisze – nie musimy odpisywać w ciągu minuty. Ba! Nawet nie musimy w ciągu godziny. Wiemy to, prawda? A jednak często robimy coś zupełnie innego. I gdzieś w tym wszystkim zdarza się nam nie zauważyć, że mamy towarzystwo. Taką towarzyszką – nie mam pojęcia, od ilu już lat – okazała się być u mnie tężyczka. 

Co dzień nas gna, w nowe strony – zadyszany czas. Sto dat, sto spraw – wciąga nas, gna nas.

To jeden z tych tekstów, które powstają bez planu. Nie był wpisany w kalendarz. Jeszcze wczoraj nawet nie istniał pomysł na niego. Pojawiła się jednak potrzeba. Ogromna potrzeba podzielenia się. Bo wiem, że nie jestem jedyna. Dlaczego właśnie ten fragment? Dlaczego właśnie Wodecki? Co dzień nas gna, w nowe strony – zadyszany czas. Sto dat, sto spraw – wciąga nas, gna nas. Ta piosenka towarzyszyła mi w ostatniej drodze powrotnej z Wrocławia. Brzmiała w tle, gdy ja układałam sobie w głowie wszystko to, co usłyszałam godzinę wcześniej.

Padało. Pamiętam, że gdy wyszłam z kamienicy, gdzie mieści się gabinet – padał deszcz ze śniegiem a ja tam stałam. W rozpiętym płaszczu, z rozpiętą torbą. Krople uderzały o ekran mojego telefonu a ja… googlowałam. Szukałam. Czytałam. Pochłaniałam. Dopiero po chwili zadałam sobie pytanie: gdzie zostawiłam samochód, w którą stronę iść?

Stres. Zmęczenie. Praca.

Zmęczenie. Bóle głowy. Fizyczne osłabienie (jakby moje mięśnie nagle zatraciły umiejętność wysiłku). Wahania wagi. Ogromna senność w dziwnych sytuacjach. Towarzyszyły mi już długo. Wyjaśnienie miałam jedno: stres, zmęczenie, praca. Jesienią 2022 podjęłam szalenie ważną decyzję: zrobię badania, pójdę do lekarza, lepiej się poczuję.

Plan był banalnie prosty! Obserwowałam jedną ze swoich klientek, miałyśmy dość podobne objawy i byłam absolutnie przekonana o niedoczynności tarczycy (miałam ją w ciąży – wszystko pasowało!), ewentualnie o insulinooporności. Aby nie jeździć bez sensu w tę i z powrotem, wzięłam od owej klientki listę badań, jakie miała wykonać, zrobiłam je i z wynikami badań miałam jechać na umówioną wizytę.

I tutaj mamy pierwszy nieoczekiwany zwrot akcji.

Wyniki były zgoła odmienne, niż zakładałam. Ba! Za nic w świecie nie umiałam sobie części z nich zinterpretować, nie pasowały do żadnej diagnozy. Wiem, wiem – nie diagnozujemy się w Internecie. Jednak ciekawość zwyciężyła i chciałam przed wizytą sobie poczytać. No nic, trudno. Pojechałam. Choroba autoimmunologiczna Hashimoto. Okej, znam hasło, mniej więcej wiem o co chodzi. Akceptuję. Niedoczynność tarczycy. Sytuacja analogiczna. Akceptuję. Niedobory. Okej, uzupełnimy. Problemem okazały się wyniki krzywej cukrowej i insulinowej. Endokrynolog zasugerowała sensor na 2 tygodnie i kontrolę całodobową, aby odkryć: co dzieje się pomiędzy cogodzinnymi pomiarami?

Zamówiłam sensor. Już pierwsze dni korzystania z niego… nie napawały optymizmem. Wystrzały poziomu cukru były dla mnie wtedy szokujące. Na wykresie były to po prostu ostre spadki w dół i wzrosty w górę, w obu przypadkach – niemal w linii pionowej. Notowałam posiłki, sen, wysiłek, stres, objawy. Już po tygodniu widziałam oczywiste objawy spadków i wzrostów. Moje wcześniejsze samopoczucie w określonych momentach – teraz mogłam konkretnie nazywać spadkiem lub wzrostem właśnie. Zaczęłam czytać. Zrobiłam kolejne zlecone badania, w kolejnym kierunku. Pojechałam na wizytę. Hipoglikemia reaktywna. W sumie już to zdążyłam wyczytać i zaakceptować. Okej!

Znalazłam świetnego dietetyka, zaczęłam współpracę. Wszystko we mnie krzyczało: nie przestawaj, działaj! On z kolei otwierał mi oczy na wiele aspektów, nie tyle w kwestii samego jedzenia. Kontroluje moje wyniki, czyta moje tygodniowe raporty, wyznacza mi zadania. Moim problemem nie jest dieta. Dostosowałam się. Jadłospis mam układany absolutnie doskonale pod moje realia życiowe – bo obiad dwa dni pod rząd ten sam, pozostałe posiłki przygotowuję dosłownie 10-15 minut, większość mogę też uszykować sobie wcześniej. Sama na tak złożonej diecie, jadłabym pewnie w kółko to samo. Dieta. Suplementy przepisane przez lekarza prowadzącego. Leki, oczywiście.

Musi pani ograniczyć stres i więcej spać.

To banał, wiem! W sumie to moim pierwszym odruchem na to zdanie był… uśmiech. Dwoje dzieci, w tym jedno wymagające ogromu uwagi, zaangażowania i… napięcia. Praca, która uwielbiana – niesie też presję i przebodźcowanie na każdym kroku. Problemy życia przyziemnego – jak u każdego. Akurat, gdy trafiłam na pierwszą wizytę – równolegle byliśmy w trakcie kolejnego diagnozowania Starszaka i okres był skrajnie emocjonalny. Wydawało mi się wtedy, że bez stresu się nie da, po prostu.

Dziś już wiem, że możliwe jest gospodarowanie stresem. To temat na odrębny artykuł, obszerny. Zostawmy więc to dzisiaj! Wracając do samej diagnozy – to nie było wszystko. Na kolejnej wizycie okazało się, że kolejne badania wykonywałam z konkretnego powodu. Moja endokrynolog miała bardzo określone podejrzenia i tym razem rozmowa wyglądała jeszcze inaczej. Nowych pytań było… sporo. Niektóre bardzo szczegółowe. Dla mnie zaskakujące. Dlaczego? Bo nie przyszłoby mi nawet do głowy, że ma to jakiekolwiek znaczenie. 

Dwa lata temu zdiagnozowano u mnie zespół cieśni nadgarstka.

W obu dłoniach. Nie zgodziłam się na zabiegi, nie mogłam sobie pozwolić na długi czas rekonwalescencji. Jednak dolegliwości trzymały mocno, momentami ustępowały, zmieniały się czasami. Nie było to książkowe, typowe objawy. W gorszych momentach korzystałam ze środków przeciwbólowych i przeciwzapalnych, nosiłam specjalne opaski. Przywykłam. Od lat regularnie miewam też skurcze mięśni. Głównie łydek, właśnie rąk, czasami w miejscach nietypowych (np. bark). Sięgałam wtedy po suplementację MgB6 i już. Lekarz pierwszego kontaktu kiedyś mi powiedział, że to kawa i mało snu są powodem. Tego się trzymałam.

Kiedyś ćwiczyłam codziennie. Pilates na macie. Długie spacery. Lata temu biegałam po parku co rano, z Małym Człowiekiem w wózku. Od dłuższego czasu nie miałam na to wszystko sił. Zdarzały się dni, że hamulec ręczny w samochodzie musiałam używać… dwoma rękoma. Objawy mogłabym tutaj wymieniać bez końca, większość na co dzień stawała się niezauważalna, szło się przyzwyczaić. Na tej wizycie dowiedziałam się, że najprawdopodobniej nie mam zespołu cieśni nadgarstka. Miałam zrobić jeszcze tylko jedno badanie.

Tężyczka.

Choruję na tężyczkę. To była informacja, która mnie sparaliżowała. Wiedziałam, co to jest. Obserwuję na Instagramie kogoś, kto na to cierpi. Niemal od razu zaczęły mi przelatywać przez głowę informacje, które z tym kojarzyłam. Ustaliłyśmy plan działania. Ustaliłyśmy zasady, których muszę się trzymać. Wyszłam stamtąd ogłuszona. Tak jak napisałam już wyżej: wyszłam z kamienicy, gdzie mieści się gabinet – padał deszcz ze śniegiem a ja tam stałam. W rozpiętym płaszczu, z rozpiętą torbą. Krople uderzały o ekran mojego telefonu a ja… googlowałam. Szukałam. Czytałam. Pochłaniałam.

Tężyczka. Dzisiaj wiem o niej już od dwóch miesięcy. Dzisiaj jestem pod opieką specjalistów, dietetyka. Dzisiaj na moim biurku leży nowy notatnik, w którym od kilku tygodni zapisuję, co mam zmienić w kolejnym tygodniu, aby zrobić następny mały krok w stronę komfortowej codzienności. Dzisiaj mam na swoim koncie dużo małych zmian, które przybliżają mnie do momentu, gdy powiem: zrobiłam wszystko, aby gospodarować stresem na miarę swoich potrzeb i możliwości. Dzisiaj okazuje się, że tych możliwości mam naprawdę sporo. Ogromna ilość zmian wydawała się być nie do przejścia – w rzeczywistości jednak były naprawdę łatwe w procesie i kojące efektami.

Czego uczy mnie tężyczka?

  1. Dużo mogę, nie wszystko muszę. Rozróżnianie „mogę” i „muszę” to bardzo ważna lekcja. Napiszę może o tym osobno?
  2. Mogę chociaż minimalizować ilość stresu, jaką do siebie dopuszczam. Wiąże się to ze zmianami i niekiedy trudnymi decyzjami, które owocują jednak o wiele większym spokojem, niezbędnym w mojej codzienności.
  3. Mam prawo do słabości. Gorszy dzień, gorsze samopoczucie – nie umniejszają mojej wartości. Przychodzą, odchodzą. Najważniejsze to podchodzić do tego bez wyrzutów sumienia.
  4. Nie warto bagatelizować objawów. A już na pewno nie warto ich usprawiedliwiać na oślep.

Dużo czytam, to oczywiste, inaczej nie umiem. Tężyczka to dość niezbadana i indywidualna kwestia. Ilu ludzi – tyle różnych historii. Staram się pamiętać, że to mnie w żaden sposób nie definiuje. Staram się mieć na uwadze, że już wielokrotnie w życiu zaczynałam od nowa – i dziś znów to robię. Zaczynam od nowa dążenie do zadbania o swój dobrostan. To wielka rzecz, wymagająca siły, zaangażowania i świadomości. Akurat tutaj bardzo łatwo sobie odpuścić. W końcu nikt nie czeka, nie istnieje żaden deadline. Odpowiadam sama przed sobą.

Zdaję sobie też sprawę z tego, że życie rodzica dziecka z ASD jest wyjątkowe, wymagające, czuję to każdego dnia. I wiem też, że tutaj maseczka tlenowa należy się najpierw dla mnie. Wtedy mogę pełnić rolę tego rodzica – z odpowiednimi zasobami, które są niezbędne. Staram się również pamiętać, że gorszy dzień, gdy objawy dyktują warunki – nadal mnie nie definiuje. To tylko gorszy dzień.

PS O codziennych zmianach, trudnościach i ułatwianiu – piszę newsletter. Codziennie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *