Zdradzić ci mój sposób na organizację?

Czy znam sposób na wydłużenie doby? Czy mam pomoc domową? Czy mój mąż rzuci pracę? Czy ja czasem śpię? Czy u nas bywa bałagan? Co jemy na co dzień? Jak robić tyle rzeczy naraz i nie zwariować? Pytacie o to często. A odpowiedzi są banalne. Mam dni, kiedy robię absolutne minimum i mam też takie, gdy wyciskam z doby całkowite… maksimum. Mój sposób na organizację? Jest ich kilka. 

Zmieniają się, nie są stałe. Dynamika jest ściśle współzależna z naszą obecną sytuacją życiową. To normalne. Absolutnie normalne! Dzisiaj coś sprawdza się bezbłędnie – za  kilka miesięcy (tygodni czy nawet dni!) może okazać się w stu procentach nieaktualne. I to również jest normalne. Żyjemy. Zmieniamy się. Dokonujemy wyborów. Coś się pojawia. Coś znika. Na coś liczymy bardziej, na coś mniej. Życie to ciągłe zmiany i musimy nauczyć się być elastyczni. I wyrozumiali. Zdecydowanie: wyrozumiali dla siebie w tej elastyczności. 

Mój sposób na organizację to przede wszystkim szacunek i elastyczność.

Dlaczego zestawiam szacunek z elastycznością? Doceniam i szanuję wszelkie ułatwienia, którymi dysponuję. Doskonale zdaje sobie sprawę, że mając możliwość wykonywania większości pracy przy laptopie w domu – oszczędzam czas i energię na dojazdy przede wszystkim. Dostrzegam również korzyści, jakie niesie mi dostępna technologia i sposób, w jaki ją wykorzystuję. Jestem wdzięczna za wsparcie bliskich i możliwość sztafety obowiązków z mężem. Od początku epidemii działa w klarowny dla nas sposób, umożliwiający planowanie. Dwa tygodnie pracuje z biura i nie ma go wówczas w domu cały dzień – by później niemal miesiąc pracować zdalnie, będąc dostępnym już od piętnastej. Taka przewidywalność jest dla nas obecnie dużym komfortem.

Ja to wszystko szanuję.

Elastyczność? Jest obowiązkowa. Mając dwoje dzieci – muszę być przygotowana na wszystko. Czasami nie wystarczy mieć jakiś plan B, plan C czy nawet plan Z. Bo zdarzają się sytuacje, w których te plany upadają niczym kostki domino. Jeden za drugim. I nie ma wówczas nawet minimum perspektyw na alternatywę. Wtedy do gry wkracza właśnie wspomniana elastyczność. Muszę dostosować się do zaistniałej sytuacji, włączyć tryb minimum i zdecydowanym ruchem odrzucić na bok wygórowane oczekiwania. Wtedy nie ma miejsca na maksymalną efektywność i odhaczanie wszelkich punkcików z checklisty – z niewymuszonym wdziękiem.

Macierzyństwo i praca są do pogodzenia, owszem. Niosą jednak w tym zestawieniu zawsze jakieś ryzyko. Chociażby takie, że jedno z dzieci zachoruje tak, że podporządkuje to sobie cały tydzień. Że będziesz nosić, bujać i pocieszać, podczas gdy laptop i sterty spraw – będą leżeć odłogiem. Gdy postanowisz nadrobić w nocy – szybsza będzie gorączka. I będziesz nosić, bujać i pocieszać, podczas gdy laptop i sterty spraw – będą leżeć odłogiem. Bez elastyczności nie obeszłoby się bez frustracji i zawodu.

Cztery filary mojej organizacji:

  • Szacunek dla międzyczasu.
  • Sztafeta obowiązków z mężem.
  • Umiejętność przyspieszania w razie konieczności i zwalniania w momencie takiej potrzeby.
  • I… zapisywanie absolutnie wszystkiego.

A teraz po kolei!

Szacunek dla międzyczasu – brzmi być może intrygująco. Nie oznacza jednak nic innego, jak dostrzeganie ile możemy zrobić w czasie pomiędzy czymś a czymś. Przykład? W trakcie drzemki córki – mogę nie tylko czytać zaległe książki ale w międzyczasie wstawić zupę i pranie. Włączenie tego drugiego to kilkanaście sekund, wrzucenie składników do garnka to kolejna minuta czy dwie. Podczas gdy pracuję – pranie się pierze a zupa się gotuje. Trzy sprawy z głowy za jednym zamachem. Przykład kolejny? Słuchając wykładów online, często w międzyczasie publikuję posty w social-media albo uzupełniam planner. Jeśli tylko coś nie wymaga stu procent mojego skupienia – równolegle robię coś jeszcze, choćby drobnego. Coś, co mogę odhaczyć przy okazji i mieć z głowy.

Jest jedno ale. Nie nadużywam potencjału międzyczasu. Bardzo łatwo wpaść w jego pułapkę. Dojść do momentu, w którym cały czas coś robisz, nieustannie. Każda minuta, każda godzina, każdy dzień – są wypełnione po brzegi. A nie o to w tym chodzi. Absolutnie nie.

Sztafeta obowiązków również nie jest czymś stałym. Zmienna w zależności od sytuacji i czynników zewnętrznych. Elastyczna w maksymalnym stopniu, dynamiczna na miarę naszych potrzeb i okoliczności. Jeśli przychodzi tydzień, w którym Mały Człowiek jest chory – zazwyczaj sposób na organizację od razu się zmienia. Jeśli idziemy normalnym tokiem przedszkolnym – wygląda inaczej, jest bardziej uporządkowana i przewidywalna. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, żeby na tyle umiejętnie wymieniać się obowiązkami i je współdzielić, żeby efekty były zadowalające dla wszystkich. Przydzielać je w sposób, który ułatwia a nie utrudnia.

Idźmy dalej: po prostu zwalniam, gdy tego mocno potrzebuję a wciskam pedał gazu i przyspieszam, gdy tak muszę. Nauczyłam się tak godzić wychowanie dzieci, pracę, dom, własne pasje, czas dla męża i dla samej siebie – że żadna z tych ról nie pozostaje zaniedbana. Każda ma swój czas, są jasne granice ale nic nie jest zepchnięte na boczny tor, gdy potrzebuje uwagi. Nauczyłam się nie mieć wyrzutów sumienia (mało kto potrafi tak z charakteru, większość musi się nauczyć). Nauczyłam się doceniać siebie. I nieważne, czy chodzi o ogranie obiadów na cały tydzień, czy spektakularną ilość odsłon jednego tekstu na blogu. Nauczyłam się być z siebie dumna, dbać o swój spokój i bez żalu rezygnować z tego, co mi ciężarem. Nie tłumaczę się z gorszych dni, upadków, wątpliwości i błędów. Wyciągam z tego wszystkiego naukę i czasami się nią tutaj dzielę.

I oczywiście – zapisuję absolutnie wszystko. W dobie technologii, aplikacji, aparatów fotograficznych w każdym telefonie, wszelkich chmur – ja zapisuję po prostu… odręcznie. W plannerze całorocznym. Na karteczkach samoprzylepnych. Każde pojedyncze zlecenie dla pojedynczego klienta – to odrębna kartka papieru z notatkami. Każdy plan tekstu blogowego – to odrębna kartka papieru z notatkami. A każdy plan, cel, projekt, proces – znajdują swoje miejsce w moim notatniku. Tak naprawdę bazuję na swoich zapiskach w sposób tak naturalny już, że nawet nie wyobrażam sobie przejść na wersję cyfrową.

I tutaj znów: każdy znajdzie swój sposób. Ja zapisuję na kartkach, ktoś inny będzie jednak preferować wersję cyfrową. Naprawdę musisz znaleźć swoją własną drogę, własny sposób na organizację i najlepsze dla siebie rozwiązanie. I tutaj nie ma najmniejszego nawet miejsca dla czegoś przypadkowego. Każdy detal, każdy element – musi być przemyślany i spójny z twoimi potrzebami i upodobaniami.

Sposób na organizację u każdego wygląda inaczej.

Coś, co sprawdza się u mnie – niekoniecznie musi u Ciebie. I o tym naprawdę trzeba zawsze pamiętać. Nie ma dwóch takich samych ludzi, nie ma dwóch takich samych temperamentów. Ja mogę lubić notatniki w twardej oprawie, ty możesz lubić jednak te na spirali. A ktoś zupełnie inny wybierze takie odrywane. Umiejętność elastycznego podejścia do swoich potrzeb i możliwości, jest tutaj kluczowa. I to ona decyduje o sukcesie organizacji. To od niej zależy, czy dany sposób na organizację – będzie się sprawdzać, czy też nie.

Czasem bywam wykończona. Ale zadowolona. Bo dziś już jest jakby lżej, drobnymi kroczkami w międzyczasie tak zwanym – ogarniam. W kumulacji ale ogarniam. Każda taka sytuacja czegoś uczy. Że nie jestem niezniszczalna i czasami nie da się pociągnąć tyle, ile nam się wydaje. Ale to nie szkodzi. Po prostu zwolniłam, gdy musiałam a później znów przyspieszyłam. I tyle. 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *