Są książki, które czyta się szybko. Dla rozrywki. Dla wiedzy. Dla oddechu od codzienności. Ale są też takie, które zatrzymują czas. Które odkłada się po każdym rozdziale, a czasem nawet po jednej stronie, żeby… pobyć. Żeby złapać oddech. Żeby jakoś ułożyć to, co właśnie się przeczytało. Ułożyć w sobie. “Krwinki” należą właśnie do tej drugiej kategorii.
To nie jest książka, którą się “po prostu czyta”. To książka, przez którą się przechodzi. Albo inaczej: przez którą się idzie z kimś. Z rodzicem po stracie. Z matką, która czuje ciężar swojego dziecka nawet wtedy, gdy nie ma go już w ramionach. Z ojcem, który nadal pielęgnuje wspomnienia, bo są wszystkim, co mu zostało. Z każdym, kto doświadczył tego, że świat się zatrzymał, chociaż dla innych nadal się kręcił.
To książka o obecności. I o milczeniu, które boli.
To opowieść o tym, co dzieje się, gdy znikają wszystkie słowa. Gdy przestają wystarczać schematy, rytuały, poradniki. Gdy zostaje tylko cisza. Ta bolesna, nieoswojona, której nikt nie uczy nas rozumieć. Ale “Krwinki” nie próbują tej ciszy zagłuszyć. One ją przyjmują z czułością. Są uważne. Są tuż obok. Nie pocieszają na siłę. Nie osądzają. Nie próbują udawać, że wiedzą, jak powinno być. To właśnie dlatego są tak poruszające – bo nie odwracają wzroku od bólu, przed którym większość ludzi ucieka.
Czytając je, czułam się, jakbym dostała pozwolenie, by po prostu być – ze swoim smutkiem, zagubieniem, pustką. Bez tłumaczeń. Bez konieczności “radzenia sobie”. Ktoś wreszcie powiedział: rozumiem, że boli, nie musisz nic z tym robić, tylko oddychać. Tylko być.
To nie reportaż. To nie pamiętnik. To coś znacznie bardziej kruchego. I prawdziwego.
Choć książka oparta jest na doświadczeniach, nie jest suchym zapisem faktów. To raczej intymna, delikatna opowieść utkanych emocji, skrawków wspomnień, mikrogestów, które zazwyczaj giną w narracjach o “przetrwaniu” czy “poradzeniu sobie”.
Autorka z niesamowitą uważnością pokazuje to, czego zazwyczaj tak naprawdę nie widzimy – jak milkną rozmowy, jak bliscy odsuwają się z bezradności, jak łatwo rani nawet najbardziej niewinne “nie wiem, co powiedzieć”. Ale też przypomina nam o tym jak ogromną siłę ma ktoś, kto po prostu zostaje. Kto nie ucieka. Kto nie próbuje odczarować tego, czego nie da się odczarować.
Po przeczytaniu ostatniej strony – zapadła cisza.
Nie wiem nawet, czy potrafię dokładnie opisać to, co poczułam, gdy zamknęłam książkę. To nie była ulga. To nie był też znany mi dobrze smutek. To było coś zupełnie innego. Coś jak… przedłużająca się, głęboka cisza, która nie boli, tylko pozwala odetchnąć. Jakby ktoś wreszcie dotknął tego, czego nikt wcześniej nie miał odwagi dotknąć. Ba, nawet nie tyle dotknąć, co w ogóle się zbliżyć!
Być może właśnie w tym tkwi siła “Krwinek”, że ta książka nie chce niczego zmieniać, tylko chce być naprawdę blisko. Ona nie próbuje “naprawiać” rodzicielskiego bólu po stracie, tylko dawać mu niezbędną przestrzeń. “Krwinki” otaczają nas tak niesamowitą czułością, że aż trudno uwierzyć, że można napisać coś tak prostego i tak głębokiego zarazem.
To książka, która zostaje na długo, może nawet na zawsze
Nie wiem nadal, czy byłam gotowa na tę książkę. Ale wiem jedno: potrzebujemy takich książek. Wszyscy potrzebujemy. I nie, nie tylko ci, którzy kogoś stracili. Ale też ci, którzy chcą nauczyć się być z czułością obok bólu drugiego człowieka, nie uciekając, nie milknąc, nie bojąc się, nie udając, że wszystko jest w absolutnym porządku.
To książka dla tych, którzy szukają prawdy.
Nie tej głośnej, gwałtownej, krzyczącej.
Tylko tej cichej, najprostszej, często pomijanej.
Prawdy, że czasem nie trzeba mówić nic.
Wystarczy być. I nie odchodzić.
Dziękuję autorce za odwagę. Za czułość. Za to, że nie przeszła obok. I za to, że nam też na to pozwala.
PS Książkę otrzymałam w prezencie od autorki. Ale nie, to nie wszystko! Przeprowadziłam z nią wywiad do 6. numeru Magazynu Jesteśmy Ważni, kliknij, pobierz i przeczytaj tę wyjątkową rozmowę, pełną uważności, czułości i nadzwyczajnej mądrości.