Mówisz, że na coś trzeba umrzeć? Niekoniecznie na ignorancję.

Nikt z nas nie jest omnibusem, nie musimy znać się na wszystkim. Wielokrotnie powtarzam: to, że mam dzieci – nie czyni ze mnie znawcy parentingu. To, że czujnie selekcjonuję to, co trafia do naszej lodówki – nie czyni ze mnie też dietetyka. I tak dalej, i dalej. Jestem specjalistą w czymś zupełnie innym i tutaj edukować – owszem, mogę. Do brzegu jednak! Dzisiaj chcę napisać o banalnie prostych sprawach, które miałam na uwadze od dawna. Teoretycznie o tym całkiem sporo wiedziałam. Później w moim życiu pojawiła się Doktor AniaJeszcze później zmieniłam zdanie co do swojej wiedzy. Bo jednak nie była aż tak ugruntowana, jakby się chciało. 

Bo w teorii możemy wiedzieć naprawdę sporo.

Zdecydowanie gorzej sprawy się mają, gdy przyjrzeć się tej stronie już czysto praktycznej. Wtedy wypada – a wręcz trzeba! – zrobić bardzo szczegółowy i stanowczy rachunek sumienia. Nawet na to nie ma konkretnego, niezawodnego przepisu. W końcu każdy z nas jest absolutnie inny, do każdego z nas przemawia też coś zupełnie innego. Czujesz ciężar tych wszystkich informacji, którymi jesteśmy bombardowani na co dzień? Czasami dieta informacyjna nie wystarczy, czasami dociera do nas naprawdę zbyt wiele. 

Ryby są niedobre bo oceany brudne. Warzywa z targu są trujące – bo rolnicy je notorycznie opryskują. Owoce to też cukry, lepiej zrezygnować. Oczywiście na spacery też nie powinniśmy wychodzić – bo wskaźniki jakości powietrza w apce szaleją. Osobiście robię dziennie koło dwudziestu tysięcy kroków na spacerach z dzieckiem lub dziećmi. Co prawda spory kawałek od miasta ale… żebyście zobaczyli ten dym z niektórych kominów! Grunt to nie popadać w paranoję.

Czasem trzeba wybrać mniejsze zło. Nie wszystko jest czarno-białe i mamy na świecie niekończące się ilości różnych odcieni. Zwracajmy uwagę przede wszystkim na to, na co mamy jakikolwiek wpływ. Szkoda nerwów na resztę.

Odwróćmy sytuację. Gdybyśmy brali pod uwagę tylko i wyłącznie reklamy – popadlibyśmy w kolejną skrajność. Wszechobecny i wszechwciskany syrop glukozowo-fruktowoy, byle jaki olej palmowy, kilogramy cukrów i chemii, tej najgorszego sortu, absolutnie nam zbędnej. To wszystko próbują podrzucać nam marketingowcy, wpychając niemal do rąk (ach te mini-półeczki ze słodyczami przy każdej kasie, a nuż ktoś się desperacko skusi!) i tłumacząc niemal na siłę, że to dla nas dobre. Bo kolorowe, bo fajna nazwa, bo wszyscy to jedzą i dodaje trendy szyku. Ludzie, litości.

Żaden baton nie zada ci szyku. Nie mówię, że osobiście nigdy nie jadłam. Bo to nieprawda. Kiedyś wjeżdżało tego sporo. Z automatu w biurze, do kawki w podróży, ot niby nic. Mieściłam się w swój smukły rozmiar i głębiej się nad tym nie zastanawiałam. I tutaj przy okazji warto obalić kolejny krzywdzący mit: rozmiar nie definiuje stanu zdrowia. Osoba XL może być zdrowsza niż osoba XS, i na odwrót. Zbyt wiele indywidualnych czynników tutaj decyduje, żeby o tym w ogóle dyskutować. Na tym więc skończę i pójdę dalej.

Na szczęście istnieją zmiany. I chęć do działania!

Jeśli zrobisz pierwszy krok, kolejne będą niemal naturalne i odruchowe. Obiecuję ci to! Ileś lat temu zaczęłam te zmiany wprowadzać. Najpierw z zupełnie innych pobudek: miałam bardzo ograniczony budżet, musiałam jeść tyle by mieć siłę wychowywać niemowlę, pracować i ogarniać codzienność. Wtedy też porzuciłam wszystkie gotowce i jedzenie na telefon, z wiadomych względów. Zrezygnowałam ze słodyczy, z wiadomych względów. Po ponad roku takiego kryzysu – odzwyczaiłam się od tego wszystkiego na tyle, że nawet mi tego nie brakowało. W międzyczasie przyszedł moment rozszerzania diety Małego Człowieka i uwaga skupiona na doborze produktów dla niego. Wtedy zaczęłam studiować składy. Googlowałam, czego unikać i szukałam na etykietach, dyskwalifikując kolejne typy.

I tak już zostało.

Z drobną różnicą. Teraz czytam jeszcze uważniej, mam swoje zasady i uważam, że przesada w żadną stronę nie jest dobra. Nie jemy sklepowych słodyczy, wyjątek stanowią prezenty raz czy dwa do roku (niestety wciąż). Chociaż i tutaj mały sukces: znakomita większość bliskich ograniczyła kupowanie Małemu gór słodyczy do minimum lub zera. Nie kupujemy kolorowych napojów. Wychodzę z założenia, że jak czegoś w domu nie ma – to nie kusi. My – dorośli, przedszkolak i roczniak – wszyscy bez wyjątku pijemy wodę. Nikt nie czuje się z tego powodu jakkolwiek pokrzywdzony, woda to coś absolutnie zwyczajnego u nas. Zdarza mi się pić lekko gazowaną z lodem i z cytryną (lub mrożonymi malinami), gdy mam ochotę na coś innego. Woda jest zdrowsza, tańsza i o wiele bardziej wartościowa niż napoje smakowe. Może te argumenty chociaż cię przekonują?

Szczególnie zalewa mnie krew, gdy widzę żelki na cokolwiek – dla dzieci. Zresztą te dla dorosłych też mnie denerwują. Nie do końca rozumiem ideę dodatkowej porcji cukru CODZIENNIE w imię czegokolwiek. Zwłaszcza dla dzieci. A tłuszcz utwardzony w gumach rozpuszczalnych z witaminkami doprowadza mnie do szewskiej pasji. Nie wiem, czy ten suplement jest jeszcze na rynku ale był taki produkt, gdzie zalecano dawkowanie sześć sztuk DZIENNIE. Kto to wymyśla?!

Smart Shopping, Doktor Ania

Czytając ten fragment książki, zaraz przypomniała mi się pewna sytuacja, z którą wielokrotnie miałam do czynienia. Przeszliśmy taki moment, gdy Mały Człowiek dużo chorował. Wychodziliśmy z jednej infekcji – by wskoczyć w kolejną. W końcu trafiliśmy na dobrego pediatrę, który nas z tego stopniowo wyprowadził. Jednak w jednej kwestii się z nim nie zgadzałam i zgadzać nie będę. Bowiem obok wszelakich innych leków – inhalacji, syropów, tabletek nawet, proponował nam… lizaki na kaszel. Uzasadniał to tym, że przy takiej ilości różnych uzasadnionych specyfików – kolejny byłby większym dyskomfortem dla dziecka a lizak to jednak lizak. Atrakcja.

Nie tędy droga. Daleko mi do twierdzenia, że dzieci (czy też dorośli) w chorobie mają brać tylko same okropieństwa. Jednak nie przesadzajmy też w drugą stronę – nie wszystko musi mieć smak malinek z soku zagęszczonego. Lizaczki, żelki i inne badziewie? Zdecydowanie nie. Zdradzę ci w bonusie mały sekret: raz dziecku takie coś pokażesz i już nie będzie brało pod uwagę innej opcji, będzie się irytująco tego domagać. Koniec kropka. Idźmy dalej.

Doktor Ania mówi: im prościej, tym lepiej.

I ja się z tym zgadzam! Chociaż trochę mi zajęło dojście do takich wniosków. W teorii mogłabym zrywać się o czwartej nad ranem, wypiekać swój chleb na zakwasie, przyrządzać pieczoną szynkę z mięska od gospodarza ze wsi obok, gotować jajeczka od tej staruszki, co to ma kury dwie ulicy dalej. Robić swój majonez, hodować cały asortyment warzyw i co rano podawać bezcukrowe idealnie puszyste naleśniki z domowym dżemikiem. Nauczyłam się jednak, że pełne stoły i szeroki wybór to… same problemy. Nienawidzę marnować jedzenia – to raz. Im większy wybór, tym większe marudzenie – to dwa. Nie widzę celu w staniu trzy godziny przy garach przed każdym posiłkiem, ten czas możemy spożytkować lepiej – to trzy. Proste jedzenie jest smaczne, zdrowe i nic się zazwyczaj nie marnuje – to cztery.

Wolę kupić chleb w sprawdzonej piekarni, porządne masło, ugotować kilka jajek i przynieść pomidory z ogrodu. I śniadanie ogarnięte. Nabiał? Czytam skład. Wędliny? Sprawdzone, z dobrym składem, nie muszą być przez 7 dni w tygodniu w lodówce. Ser? Podobnie. Urozmaicamy, nie kupujemy za każdym razem dokładnie tego samego. Zdarzają się okresy, gdy kolacja dla Małego Człowieka wygląda codziennie identycznie na jego życzenie. Ale jeśli pozostałe posiłki ma urozmaicone – w czym problem, że przez pięć dni z rzędu zje kanapkę złożoną z tych samych elementów? Obiady to u mnie prosta historia. Przed drugim dzieckiem – codziennie biegłam do domu robić obiad, przed powrotem męża i syna. Serio. Nie byle jaki – bo zazwyczaj wciąż jakiś nowy, testowaniom przepisów końca nie było. Później przyszła ciąża zagrożona, jeszcze później wpadły mi w zarządzanie obiady dla kogoś na restrykcyjnej diecie. I tak wyrobiłam w sobie nawyk gotowania bez spiny. Moimi przyjaciółmi zostały parowar i piekarnik, po patelnię sięgam szalenie rzadko. Warzywka, ryba na parze. Kolorowe makarony z warzywami, rybą albo jakimś mięsem. Kasza zamiast ziemniaków. Zupa krem ze wszystkich warzyw, jakie wpadną mi w ręce (tutaj poza sezonem stawiam na sprawdzone mrożonki bez wyrzutów sumienia). Nie jest wielką filozofią jeść różnorodnie, smacznie i prosto. Wystarczy nie komplikować na siłę ale nie szukać też łatwizny tam, gdzie nie warto (czytaj: wysoko przetworzone gotowce).

Co mogę ci polecić na dobry start zmian? 

  1. Przestań kupować kolorowe napoje. Nie będzie w domu = nie będziesz sięgać. Nie przyzwyczaisz się pierwszego dnia ale… się przyzwyczaisz. No i przykład idzie z góry, łatwiej namówić dzieci do wody, jeśli widzą że rodzice robią to samo.
  2. Przestań kupować gotowce. Teraz, natychmiast. Po prostu następnym razem nie bierz z półki tych wszystkich fixów i całej reszty. Lepiej bez wymyślnego sosu, niż z czymś takim.
  3. Wybieraj dobre makarony i kasze. Próbuj, kombinuj, smakuj. Na początku epidemii, gdy ludzie szturmem rzucili się na sklepy – z półek zniknęły wszelkie białe makarony, ciemne najspokojniej w świecie zalegały na regałach. Błąd! To te ciemne są fajniejsze, lepsze. Polecam też kolorowe, jeśli są barwione naturalnie. Taki miks kolorów na talerzu (gdy dorzucimy warzywa) jest atrakcyjny i wizualnie, i smakowo, i dla organizmu też. No i po co codziennie obierać ziemniaki, po co? 😉
  4. I najważniejsze: nie narzucaj sobie zbyt wielkiej presji. Najważniejsze, że dostrzegasz potrzebę zmian i się za nie sukcesywnie bierzesz. I tutaj już na sam koniec zacytuję znów fragment książki Smart shopping:

Jeśli do tej pory twoja dieta składała się głównie z hot-dogów, paczkowanych tostów z szynką, mrożonych kotletów  mielonych, chińskich zupek, itd., nic nie szkodzi. Nigdy nie jest za późno na zmiany.

Zwłaszcza w czasach, gdy dostęp do wiedzy mamy w zasadzie nieograniczony. Taka chociażby Doktor Ania na swoim Instagramie czy Facebooku – edukuje zupełnie za darmo, w międzyczasie pisząc sztos książki, które nie inspirują, nie słodzą, nie prowadzą za rączkę. To solidne kubły zimnej wody na głowę. Potrzebne każdemu. Absolutnie każdemu. 

PS Na coś trzeba umrzeć i 2021 to moje kolejne pozycje do sprawdzenia.
Nagłówek tego tekstu to nawiązanie do jednego z tych właśnie tytułów, najprawdopodobniej petardy merytorycznej.
Jak zawsze.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *